W Nowym Roku

Witam Was serdecznie w Nowym Roku! Wiem, dawno nie pisałam… Ale ostatnio dużo się dzieje i chciałam podzielić się z Wami moimi ostatnimi przemyśleniami.

Minęły ledwie trzy doby nowego roku, a ja już mam za sobą pierwsze porodowe doświadczenie. Bardzo się z niego cieszę. To był dla mnie dobry czas, znów wiele się nauczyłam i po raz kolejny upewniłam, że idę dobrą, przygotowaną dla siebie drogą. Wiem już, że doulowanie nie zawsze jest piękne, bezproblemowe, elektryzujące, że nie można nic zaplanować, nastawić się na konkretny scenariusz.
Wiem, że jestem dla kobiety, że to mój czas dany jej, jej potrzebom, jej zachciankom. Porody bywają podobne, a jednak kobiety w nich tak różne, tak wyjątkowe.
Kocham swoją pracę, spełniam się w niej i mocno wierzę, że czas spędzony z kobietą jest dla niej pozytywnym, niosącym dobro doświadczeniem.
julianna

Mój mąż życzył mi 16 porodów w 2016 roku :) Oby się spełniło! Czytaj dalej

Transfuzja

21 czerwca… Pierwsza transfuzja.

Noc była trudna, prawie bezsenna. Błyskawice nie opuszczały centrum Warszawy przez długi czas, a szyby w starych szpitalnych oknach stukały przerażająco.
O godz.6 słuchanie tętna, moja córeczka jest maleńka, trudno ją znaleźć, każda sekunda szukania jest coraz trudniejsza. Jest tętno.

Zastanawiam się ile jeszcze godzin czekania, 2-3? Im dłużej czekam tym mniej rozmawiam z dziewczynami. To czekanie jest takie trudne! Od północy nie mogę nic jeść ani pić. Czuję się coraz bardziej zdenerwowana.  W końcu po 10 przychodzi położna i mówi, że proszą nas na dół. Dziewczyny trzymają kciuki, piszę sms do F, jeszcze tylko różaniec do kieszeni i mogę iść. Choć „mogę” to nie najlepsze słowo. Idę, bo wiem, że muszę i nie istotne jest, że jestem przerażona jak nigdy wcześniej. Czekam na położną przy windzie, podchodzi koleżanka z sali „Julka, ale Ty blada jesteś… Będzie dobrze!” Nic nie mówię, próbuję się uśmiechnąć.

Zjeżdżamy windą, przy pracowni USG jak zwykle tłum ludzi. Nie czekam długo, po kilkunastu minutach zapraszają mnie. Wchodzę, witam się. Jest lekarz, który wczoraj robił USG, dziś będzie asystował. Czuję, że napięcie we mnie dochodzi do jakiejś granicy. Kładę się, próbuję powstrzymać łzy, ale po chwili już nie jestem w stanie. Wszyscy są bardzo wyrozumiali, spokojnie tłumaczą. Tak mi brakuje F, strasznie potrzebuję, żeby siedział tu, żebym mogła ściskać jego rękę!
Doktor najpierw sprawdza ułożenie maleńkiej, decyduje, że podadzą krew bezpośrednio do żyły w wątrobie. Pierwsze ukłucie – kurczę się z bólu. Lekarz mówi, że nie będzie mógł bezpiecznie wykonać zabiegu, jeśli będę się tak ruszać! „Dobra, kobieto, [myślę] weź się w garść, musisz być silniejsza!” Drugie ukłucie – podanie znieczulenia, czekamy, aż maleńka zaśnie. Ostatnie ukłucie – podanie krwi. Czuję jak igła przebija mój brzuch, chwila i przebija ciałko córeczki.  Strach, kiedy zapomina się nawet słowa modlitwy Ojcze nasz; napięcie i stres, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Po zabiegu, oglądamy kontrola serduszka – bije, wszystko wydaje się przebiec pomyślnie. Za tydzień spotykamy się na kolejnej transfuzji.

Człowiek ma w sobie siły, których nie jest świadomy. Znosi trudy, których wydaje się, że nie zniesie. Jeśli kocham, muszę walczyć o życie.

 

Miano 1024

20 czerwca. Tę datę będę pamiętać jeszcze długi czas.
Dziś mija rok, od dnia kiedy szczęśliwa i nie świadoma zagrożenia wybrałam się na kontrolne badanie USG. Był piękny, ciepły, czerwcowy dzień, odprowadziłam F. do przedszkola. Nie był zachwycony tym, że zostanie sam na kilka godzin, więc obiecałam, że wrócę szybko, za 3 godziny, jak będzie jadł obiad. Czym prędzej pojechałam więc do szpitala, by tam usiąść w kolejce z innymi mamami i czekać na swoją kolej. Środa to dzień, kiedy na kontrolne USG przepływowe z całej Polski do szpitala przyjeżdżają mamy Rh-.

I tym razem ich nie zabrakło, przede mną czeka mama z Lublina, za mną mama z okolic Poznania. Każda z nich ma ze sobą wynik badania krwi, oznaczającego miano przeciwciał. Czekając na wejście do gabinetu rozmawiamy i porównujemy wyniki, jedna Pani miano 2, inna 8, a ja… 1024.
Dziewczyny nie mogą uwierzyć, więc pokazuję kartkę z Instytutu Hematologii. Tak, to nie jest żart, taki jest wynik badania z 19-go tygodnia ciąży. Koleżanka z kolejki twierdzi, że gdyby nie to, że bardzo się spieszy, zostałaby, żeby dowiedzieć się, co powiedział mi lekarz. A ja, nieświadoma zagrożenia myślę, że odeśle do domu i pewnie zaprosi na kolejne badanie za tydzień lub dwa. Jakże mylne były moje przemyślenia…

Wchodzę do gabinetu, widzę szczerze uśmiechniętego doktora i słyszę „Witam, co słychać?”, podaję mu kartkę z wynikiem i mówię „No niestety, chyba nie najlepiej…” On bierze kartkę, czyta i blednie, już nie jest uśmiechnięty. Podchodzi obecny w pokoju drugi lekarz, ja odsłaniam brzuch i oglądamy maleństwo. „Sytuacja jest bardzo poważna, musimy zatrzymać Panią w szpitalu.” Jestem w szoku, nie bardzo dociera do mnie, to co usłyszałam „Ale czy to konieczne? Może pojadę chociaż do domu po rzeczy i przyjadę później?”. „Pani dziecko jest ciężko chore, żeby przeżyło, musimy jak najszybciej, przetoczyć mu krew, a dopóki nie będzie pani pacjentką szpitala nie możemy tej krwi zamówić. Proszę być dobrej myśli, widzimy się jutro na transfuzji”.

Oszołomiona wychodzę z gabinetu i dzwoniąc do F posłusznie idę na izbę przyjęć… Moje ciało się porusza, ale głowa nie do końca wierzy w to, co właśnie się dzieje. Jest 12.15. Na Izbie Przyjęć dostaję „przydomek” – „Stan nagły”. Tak, jak stoję, w sandałach i letniej sukience idę na Oddział Patologii Ciąży.  Poznaję fantastyczne dziewczyny, ale w tych sandałkach i sukience wyglądam przy nich jakbym co najmniej urwała się z choinki. Podpytuję, czy któraś nie jest tutaj może z podobnym problemem, myśląc, że dowiem się czegoś konkretnego. Jednak wszystkie są już w terminie porodu, a ja… 21 tydzień, spod sukienki ciąża jest w ogóle nie widoczna, zdziwione pytają „To Ty w ogóle w ciąży jesteś? 😉 „.

Mijają godziny, powoli zaczyna docierać do mnie, co się dzieje, przyjeżdża F, jak dobrze, że jest! Nie muszę nic mówić, on wie, rozumie i przytula. Piszemy sms do najbliższej rodziny i przyjaciół:
„Jutro nasza córeczka będzie miała przeprowadzoną pierwszą transfuzję krwi, prosimy Was o modlitwę za nas. J&F ”

Podczas wieczornego obchodu słyszę, że jeszcze nie ma krwi dla nas, cały czas czekamy. Maleństwo rusza się niewiele, powoli zaczynam się denerwować, próbuję wyobrażać sobie, co wydarzy się jutro… Na szczęście są dziewczyny (Ata i Marzena), które pozwalają na chwilę oderwać się od trudnych myśli.

Przed północą przychodzi położna, uśmiecha się „Jest krew, transfuzja jutro rano”. Oddycham z ulgą, jest nadzieja, że zdążymy pomóc malutkiej. Im bliżej poranka tym trudniej spać, za oknem szaleje burza, a moja głowa pisze kolejne scenariusze porannych wydarzeń.
Lęk, strach, modlitwa, łzy i ogarniająca mnie walka o życie córeczki i miłość do niej.